Jarosław Makowski

1.
Decyzję o tym, że muszę pojechać do Ferrary, podjąłem w roku 1995. Dokładnie pamiętam ten dzień. Decyzję podjąłem siedząc w krakowskim kinie Pod Baranami. Zdecydowałem o tej podróży, oglądając poruszający do szpiku kości film Michelangelo Antonioniego „Po tamtej stronie” („Al di là delle nuvole”). Od tamtego wiosennego popołudnia, od momentu, kiedy ostatnie litery kończące film pojawiły się na kinowym ekranie, wyjazd do Ferrary przerodził się w moje ukryte poranienie. Pragnie skrywane, nigdy nie ujawnione. Zawsze żywe!
2.
Dlaczego, zapytacie, Ferrara?
Raz, że Antonioni. Ten wybitny włoski twórca urodził się w Ferrarze. I pod koniec swojego życia, wespół z Wimem Wendersem, wraca do „ukochanego miasta”, by nakręcić, tu, w Ferrarze, jedną z czterech etiud składających się na „Po tamtej stronie chmur”. Antonioni, który – jak wiemy – nie był tylko reżyserem. Nie był tylko scenarzystą. To znaczy był i filmowcem, i scenarzystą. Ale Antonioni był przede wszystkim, a jakże, malarzem.
I, właśnie tu, w noweli o Ferrarze, pokazuje swój malarski kunszt. Dzięki kamerze, która w jego ręku przeradza się w pędzel, portretuje miasto. Dzięki długim kadrom odsłaniającym tajemnice miasta, wrodzonej dociekliwości, zapuszcza się w ciemne załuki, które – gdy je oglądasz na ekranie – natychmiast chcesz je zobaczyć. Znaleźć się w otoczeniu, półcieni i światłocieni, jakie tworzą, współpracując ze słońcem. Jakby to była nierozerwalna para. Skazana na życie i śmierć.
Dwa, że miłość. Miłość szalona, jakby powiedziała Simone Weil, którą należy praktykować, gdy, dodaje, „świeci słońce”. Ale zarazem niespełniona. Niezrozumiała. Ferrara, z wąskimi nawet jak na Włochy uliczkami, w których należy się bez opamiętania i bez karnie gubić, by odnaleźć się nagle na magicznych podwórkach, jest figurą tego, co niespełnione. Nie tylko dla mnie, dla każdego, kogo zaczepicie, by zapytać o tajemniczych kochanków tego miasta.
Silvano i Carmen, przypadkowo się spotykają: on, jako inżynier „od pomp”, prowadzony przesz los, trafia do Ferrary. „Najpiękniejsze jest to, mówi, że zjawiłem się tu przez przypadek. Bo miałem jechać gdzie indziej…”. Ona, Carmen, jest nauczycielką, która, jadąc rowerem w cieniu arkad (rower i Ferrara, to dopiero związek szczególny maści, ale to już temat na inną opowieść), zatrzymuje się, gdy podjeżdża do niej Silvano pytając o dobry hotel. By spędzić tu noc. Noc, która okaże się niespełnieniem. Udręką. Do końca życia.
Od pierwszego słowa, od pierwszego spotkania, bo tak prowadzi to Antonioni, jest oczywiste, że ci dwoje, całkowicie sobie obcy, są już od teraz sobie przeznaczeni. Że w ich ukrytych spojrzeniach, początkowym wstydzie, a potem intrygującej rozmowie, jest żar skrywany jeszcze pod popiołem oschłości. Jest namiętność i pragnienie. Czy zatem czeka ich szczęśliwa miłość?
Nic z tych rzeczy. Być sobie przeznaczonym, co wiemy aż nazbyt dobrze, nie znaczy, wypełnić przeznaczenie. I właśnie Ferrara będzie dla nich, Silvano i Carmen, miastem przeklętym, miastem, gdzie niespełnienie staje się przeznaczeniem. John Malkovich, doskonały, jak zwykle, grający w tym filmie starego reżysera, będącego zarazem narratorem, kończy tę krótką nowelę słowami: „Nadal kochał się w dziewczynie, której nie posiadał. Z powodu głupiej dumy lub szaleństwa. Cichego szaleństwa jego miasta”.
Ferrara: miasta szalonej i niespełnionej miłości.
3.
Ćwiczyłem się w cierpliwości 10 lat. Bo dopiero po dekadzie moje ukryte pragnienie, moja żądza zobaczenia „cichego szaleństwa Ferrary” się ziściła. To był październik. Chłodniejsze już poranki. Zresztą: dobrze jest przyjechać do Ferrary wczesną wiosną lub jesienią. Najlepiej rano właśnie. Idąc z dworca do centrum, widzisz, jak miasto wyłania się z porannej mgły, jak staje przed twoimi oczami dumne i otwarte, jak zaprasza cię do środka, mówiąc: „Wejdź, rozgość się”. Jak wraz ze wschodem słońca pojawiają się coraz wyraźniejsze kontury monumentalnego, otoczonego fosami, i zbudowany w samym środku Ferrary Castello Estense, który skrywa tajemnice, rozkosze i zbrodnie rodu d’Este. Ferrara bowiem, gdyby umiała mówić, powtórzyłaby za Carmen: „Ja zaś tkwię tu jak we mgle…”.
Szaleństwo miłości, to znów Weil, nie szuka dla siebie wyrazu. Gnie, rozpływa się, podobnie jak Ferrara, w gęstej jak mleko porannej mgle. Ale nie znika. Nie zapada się w nicość. Bo zawsze coś zostaje. Tak, jak opowieść o niespełnionej miłości Silvano i Carmen, o której starzy mieszkańcy Ferrary nadal rozprawiają, i wciąż ją sobie przekazują, z pokolenia na pokolenie. Bo, powtórzmy: zawsze coś zostaje. Nawet po kawie zostaje osad. A cóż dopiero po szalonej i niespełnionej miłości w Ferrarze?